„Panie Gorbaczow, zburz pan ten mur” – wołał pod Bramą Brandenburską Ronald Reagan. Gdy 12 czerwca 1987 roku przemawiał w Berlinie Zachodnim, Berliner Mauer – mur berliński – ciągle był więcej niż granicą – symbolizował żelazną kurtynę dzielącą świat na obozy społeczno-polityczno-gospodarcze. Wydawał się trwały jak beton, z którego był zbudowany, i niewzruszony jak Związek Radziecki gwarantujący istnienie bloku wschodniego i Niemieckiej Republiki Demokratycznej.
Gdy 4 czerwca 1989 roku w Polsce odbywały się pierwsze wybory otwierające drogę do demokracji, mur berliński bronił granicy ze śmiertelną powagą – NRD-owscy strażnicy ciągle mieli rozkaz strzelania do próbujących nielegalnie sforsować barykadę do wolnego świata. Usłużna Wikipedia podaje, że spośród około pięciu tysięcy podejmujących próbę sforsowania niemiecko-niemieckiej granicy zginęło co najmniej 140 osób, choć rachunek ofiar mógł być większy. Ponurą listę zamyka Chris Gueffroy zabity przez NRD-owskich pograniczników 5 lutego 1989 roku. W listopadzie tego samego roku mur runął, a jego upadek stał się nowym symbolem – nadejścia końca historii, triumfu liberalnej demokracji i nowego etapu globalnej integracji.
Mur berliński podzielił Niemcy w 1961 roku, by zakończyć exodus z sowieckiej strefy okupacyjnej. Do chwili zamknięcia granicy NRD opuściło 3,5 miliona osób, jakieś 20 proc. populacji. Wyższość komunizmu nad kapitalizmem nie przekonywała ich, uciekali więc, póki mogli, na Zachód. To jednak historia, którą coraz mniej ludzi pamięta osobiście, a oglądana w filmach o Jamesie Bondzie bardziej przypomina farsę niż tragedię. Tym bardziej że świat bardzo się od 1989 roku zmienił. Trzydzieści lat po słynnym apelu Ronalda Reagana do Michaiła Gorbaczowa Stanami Zjednoczonymi rządzi człowiek, który wygrał wybory, bo m.in. obiecał, że wybuduje mur na granicy z Meksykiem.
Nie jest w swych zamiarach oryginalny, bo mury rosną na całym świecie, oddzielając Indie od Bangladeszu, Izrael od terytoriów palestyńskich, Węgry od Serbii, Maroko od terytoriów saharyjskich. Gdzie nie ma murów, zastępują je akweny morskie, żadna jednak bariera nie jest w stanie powstrzymać ludzkiego ruchu. Wystarczy najdrobniejsza szczelina nadziei, a ciśnienie masy ludzkiej wtłacza w nią strumień śmiałków próbujących przedostać się na drugą stronę. Wielu ginie, ofiary jednak nie hamują naporu. Bo przecież nie chodzi o to, żeby go zahamować.
Nawet rządzącym w NRD nie chodziło o całkowitą szczelność granicy. Ważniejsza była kontrola –terytorium i populacji – której aspektem był lukratywny biznes, swoisty handel żywym towarem polegający na reglamentacji zezwoleń na opuszczenie socjalistycznej republiki za odpowiedniej wysokości okup w twardej walucie. Ale upadek muru berlińskiego, który zamiast zakończyć epokę murów rozpoczął okres żywiołowego ich budowania na całym świecie, odsłania perwersyjną prawdę: mur berliński był symptomem nie zamkniętego na świat komunizmu, tylko kapitalizmu.
Kapitalizm czerpie energię z różnicy, której źródłem historycznie był podział na „wnętrze” i „zewnętrze” systemu. Obszar zewnętrzny: środowisko naturalne, terytoria zamorskie pozostające poza kontrolą polityczną i gospodarczą, „domagające” się kolonizacji były i są źródłem tanich surowców, taniej pracy, tam można przerzucać koszty zewnętrzne pod postacią półdarmowego eksportu szkodliwych odpadów. W teorii ekonomicznej mechanizm ten nosi eleganckie neutralne miano przewagi komparatywnej i opisał go już na początku XIX wieku Robert Torrens, a spopularyzował David Ricardo. Każdy wystawia na rynek to, w czym jest najlepszy, w praktyce wygląda to jednak mniej elegancko. I okazuje się wówczas, że źródłem przewagi komparatywnej jest niewolnicza praca i niszczycielska eksploatacja środowiska, a istnienie granic staje się jednym ze sposobów na generowanie „produktywnych” różnic.
W świecie idealnym, czyli zgodnym z wizją globalizacji, jaką roztaczał w latach 90. XX wieku jeden z największych jej apologetów, Thomas L. Friedman, działałby globalny wolny rynek, a ludzie, towary i usługi mogłyby przemieszczać się bez żadnych przeszkód. W świecie idealnym nie istniałyby granice. Co jednak oznaczałoby, że nie istniałby także kapitalizm. Bo doskonała wolna konkurencja oznacza, że znaczenie przewagi komparatywnej maleje do zera, marża zysków maleje do zera, zatrzymuje się mechanizm akumulacji. W idealnym świecie bez granic poziom potencjałów musi się wyrównać i uśrednić, co zresztą podpowiadają prawa termodynamiki.
Nad sytuacją tą (oczywiście w kontekście termodynamiki, nie kapitalizmu) zastanawiał się wielki uczony James Maxwell, pytając, czy jest możliwe odwrócenie sytuacji. Załóżmy, że punktem wyjścia jest owa bezproduktywna równowaga, w której wszystko się uśredniło. Teraz stawiamy granicę, chcąc sprawdzić, czy można odtworzyć układ, w którym po jednej jej stronie będą tylko cząstki A o wyższej energii, a po drugiej cząstki B o niższej energii. Powstałyby wówczas dwa oddzielone granicą układy o różnej energii, ale każdy z nich miałby mniejszą entropię, to znaczy, w dużym uproszczeniu, byłby bardziej uporządkowany. Samoistnie taki proces nie przebiegnie, można sobie natomiast wyobrazić istnienie demona, który w oparciu o wiedzę o każdej z cząstek będzie je segregował i wysyłał na odpowiednią stronę granicy. Pozostaje jednak problem do rozwiązania – kto płaci za pracę demona?
Powtórzmy eksperyment myślowy Maxwella w rzeczywistości społecznej. W świecie idealnym bez granic Syryjczycy mieszają się z Niemcami i Polakami. Świat rzeczywisty podzielony jest jednak granicami, których pilnują liczne demony zaganiające Syryjczyków do Syrii lub do obozów dla uchodźców oraz pilnujące, czy podający się za Niemca jest rzeczywiście Niemcem oraz czy Polak to rzeczywiście Polak, a w związku z tym czy może korzystać z przywilejów obywatelstwa Niemiec lub Polski. Demony działają poprzez kontrolę informacji. Na jej podstawie mogą segregować ruchy cząstek-ciał, utrzymując świat w paradoksalnym stanie trwałej nierównowagi.
Pozostaje pytanie Maxwella: za jaką cenę taki stan można utrzymać? Odpowiedź jest prosta: za cenę coraz większej kontroli nad informacją i coraz większej przemocy (energii) potrzebnej, by mimo nierównowagi utrzymać cząstki-ciała na swoich miejscach. Cenę tę płacą wszyscy, nie tylko ci, którzy muszą ubiegać się o wizy lub azyl, by dostać się do świata „lepszego”, o wyższym potencjale. By ich rozpoznać, demon musi mieć informacje o wszystkich, musi więc wszystkich inwigilować. I nie może ograniczyć się jedynie do kontrolowania granicy, musi kontrolować całe terytorium, by wyłapywać nieuprawnione ciała i przesyłać je na swoje miejsce.
Ponieważ demon ciągle nie dysponuje pełnią informacji, popełnia błędy, o czym przekonują się obywatele USA, gdy dostają nakaz opuszczenia ze swojego kraju, a ostatnio też przekonał się Shane Ridge w Wielkiej Brytanii. Dowiedział się, że musi opuścić Zjednoczone Królestwo, bo nie jest jego obywatelem, mimo że się w nim urodził i wychował. Oczywista pomyłka została naprawiona z oczywistą rekomendacją dla demona: trzeba nieustannie udoskonalać system gromadzenia informacji. Tyle tylko, że w ślad za totalną inwigilacją idzie powszechność przemocy. Jej wyrazem jest militaryzacja działań policji i militaryzacja przestrzeni publicznej „Pierwszego Świata”.
Oto więc paradoksalne zwieńczenie procesu globalizacji, którego momentem kulminacyjnym miał być upadek muru berlińskiego. W odpowiedzi na niespełnioną obietnicę świata bez murów i granic mury rosną w niespotykanym w dziejach tempie, a wraz z nimi wigoru nabierają suwerenistyczne emocje. Bo granice, owszem, dzielą i pomagają utrzymywać różnice, jednocześnie są jednak wyrazem suwerenności państwowej, której kluczowym aspektem jest kontrola terytorium. Czyżby więc koniec, odwrót od globalizacji?
Przeciwnie – powrót ambicji suwerenistycznych i eskalacji ambicji do kontroli państwowych terytoriów nie powinien przesłaniać faktu, że prawdziwa granica decydująca o dynamice systemu przesunęła się. Dziś wyznacza ją podział między fizycznym terytorium a hybrydową eksterytorialną przestrzenią społeczną powstałą w wyniku rozwoju mediów komunikacji cyfrowej. Podczas gdy nasze ciała rozbijają się o graniczne mury dzielące państwa, nasze osoby przemieszczają się ciągle bez większych ograniczeń w przestrzeni hybrydowej internetu. Do czasu. Demon nie próżnuje. I nie będziemy długo czekać na moment, gdy każdy dostanie swój prywatny, cyfrowy mur graniczny strzegący jego „przewagi komparatywnej” niezbędnej dla utrzymania dynamiki akumulacji kapitału.
Granice dzielące terytoria nie znikną jednak jeszcze długo, potrzebne do legitymizacji reżimów politycznych czerpiących siłę ze sprzedawania iluzji suwerenności na swym terytorium. Iluzji koniecznej do tego, by dyscyplinować zgromadzone na tym terytorium coraz bardziej zbędne ciała.